Znak i znaki
Autor: , Dodano: 12 grudnia 2010

Pisanie o religijnych świętach na blogu, który ma Gombrowicza w zawołaniu, jest czynnością co najmniej dwuznaczną. Stał się przecież już bezwiednym patronem nie tylko wszelkich ateuszy, ale nawet wojujących politycznych antyklerykałów. Warto więc przypominać apel Gombrowicza zaczynający się błagalnym: „nie róbcie ze mnie taniego demona”. Ja jestem nawet po stronie Boga, w którego nie wierzę – zapewniał Gombrowicz. Po której stronie byłby dzisiaj?

***

Na pewno nie po stronie wielbicieli poprawności i stereotypów, także tych dotyczących świętowania czy religijności. Więc gdyby na okładce najnowszego „Znaku” przeczytał zapowiedź tematu głównego, to by pewnie miesięcznik odłożył na stertę pism grzecznie nieprzeczytanych. „Świętowanie. Rytuał czy rutyna?” – brzmi pytanie główne tego numeru. Pytanie – rytuał, rutynowo stawiane przed każdymi świętami religijnymi przez wierzących oświeconych, z wyrzutem oczywiście pod adresem ludowej religijności, prostej i odruchowej. To święte-nieświęte oburzenie na maluczkich, a także na zeświecczenie religijnego święta, pozwala zapewne wtajemniczonym wprawić się w nastrój świątecznej podniosłości. W końcu wysokie nie może istnieć bez niskiego, dojrzałe nie istniałoby bez niedojrzałości. Być może nawet – jak sugerowała niedawno w MWG Kazimiera Szczuka – dzisiejsi Młodziakowie byliby „postępowymi katolikami”.

***

Redaktorzy „Znaku” świadomi są tej pułapki, dlatego teksty świąteczne już takie jednoznaczne nie są. Można je nawet czytać jako obronę zeświecczonego Bożego Narodzenia, zgodę na małe radości obdarowywania, obściskiwania, obżerania czyli obcowania naszego wspólnotowego, a nawet jako wskazanie, że ci, którzy chcieliby metafizyki bożonarodzeniowej, religijnego wymiaru powinni szukać na własną rękę i raczej na osobności. Co zresztą nie jest niczym nowym. Teksty i rozmowy pomieszczone w najnowszym „Znaku” można czytać nawet jako inteligentną kapitulację wobec kultury masowej, inteligentną, bo w imię wartości dostępnych: dziecięcego wzruszenia z wymarzonego prezentu, radości ze spotkania z dalekimi najbliższymi, białego obrusa i białej koszuli, kolędy śpiewanej razem z telewizorem. I trzydniowego złudzenia, że będzie jak w każdej „wigilijnej opowieści”: wszystko się dobrze skończy, tak teraz, jak i na wieki wieków, amen.

***

Pewnie w tej chwili ckliwego optymizmu nie ma nic złego. Jest – mniej lub bardziej zbożny – odpoczynek od dnia powszedniego naszego cynicznego, jest – mniej lub bardziej chwilowe – przekonanie, że istnieje coś stałego, niezmiennego, choćby się nam wydawało, że żyjemy w czasach, gdy nie ma żadnych pewników. Ckliwości opowieści wigilijnej nie trzeba się obawiać, jeśli tylko jest literacko dobra. Bo zawsze znajdą się wnikliwi interpretatorzy, którzy przypomną o tym, co skrzętnie zapominamy między słowami. Wiem, bom sam nie bez winy. We Wsoli pożegnaliśmy rok koncertem-opowieścią o wielkich kobietach bluesa zmagających się z uprzedzeniami rasowymi. Poddawszy się świątecznemu nastrojowi nazwałem ten koncert „opowieścią wigilijną” (w sensie, że dobro i prawdziwe piękno zawsze zwyciężają, że zawsze jest nadzieja, i tak dalej, i tym podobnie). Przed banałem uratowała nas Ewa Cybulska, która nie tylko śpiewała, ale i opowiadała o tych wielkich kobietach i o wielkiej cenie, jaką za swoje zwycięstwa zapłaciły: depresji, narkotykach, przedwczesnej śmierci. Bo dobra wigilijna opowieść musi mieć też tragiczny wymiar.

***

Tym, co naprawdę wertykalności Świąt zagraża, nie jest rutyna, ale banał słodki jak cukierek z choinki. Przed odłożeniem najnowszego „Znaku” na półkę, proponuję pomyśleć więc nad jednym zdaniem z kazania pastora i literaturoznawcy Notropha Frye`a: „miejsce naznaczone krwią i cierpieniem nie jest jedynym miejscem, gdzie można znaleźć Boga, ale tylko w takim miejscu Bóg może się narodzić”. Norwid na pytanie, czemu nie śpiewa w chórze „u żłobu”, odpowiadał: „jam widział krew”. Trudno uwierzyć w Przyjście, które jest początkiem Odejścia i któremu towarzyszyć musiała rzeź niewiniątek. Na takie narodziny nikt nie jest przygotowany, nawet ci, którzy uwierzyli nie ujrzawszy. Być przygotowanym, to zrozumieć Tajemnicę. A do niej można się tylko przybliżyć, choćby – jak przypomina „Znak” – za pośrednictwem oksymoronów wyśpiewywanych w kolędzie. Bóg się rodzi, moc truchleje, ogień krzepnie, blask ciemnieje.

Może więc raz do roku przezwyciężyć niechęć do bycia w chórze i zaśpiewać? Choćby dla podtrzymania rytuału, rutyny, albo i wyłącznie dla literackiego piękna kolędowego tekstu.

Tomasz Tyczyński
Blog „Prowincja Gombrowicz”

[ilustracja do tekstu – fot. Maciek Bociański / ML]


Dodaj komentarz:

Przed dodaniem komentarza prosimy o przepisanie słów z obrazka (zabezpieczenie przed spamem).

 
Copyright © 2010-2017 Muzeum Literatury | Cennik | Polityka prywatności | Logotyp ML | Przetargi i zamówienia publiczne | BIP