To nie jest prosta ekspozycja służąca tylko temu, by pokazać odnalezione przedmioty Białoszewskiego. To próba skonstruowania wielopoziomowej narracji o poecie i jego miejscach – także teatralnych. Izabela Tomczyk o wystawie „Warszawa Białoszewska” [recenzja miesięcznika „Teatr” 11/2013]
Kamienica Balcerowska. Wchodzimy. Słychać szczęk kutych drzwi. Za sobą zostawiamy rozgadany Rynek Starego Miasta. Za chwilę znowu na niego popatrzymy i usłyszymy go, ale już z innej przestrzeni, pod wpływem innych emocji. Zostawiamy za sobą znaną nam, bo naszą Warszawę, by zobaczyć i odczuć Warszawę Białoszewską. Teraz schody. W górę. Inaczej więc niż w Balladzie o zejściu do sklepu. W wierszu poeta schodził w dół, by zadziwić się tym, że miasto jest, żyje, funkcjonuje pomimo wojennych zniszczeń. Wchodzimy więc, a nie schodzimy, jednak jakość emocji zwiedzającego, zdziwienia, którym ulega oraz gra zetknięciami życia i śmierci, jaką udało się autorom wystawy w Muzeum Literatury wykreować jest bliska poetyckim zabiegom Białoszewskiego. To nie jest prosta ekspozycja służąca tylko temu, by pokazać odnalezione przedmioty, to próba skonstruowania wielopoziomowej narracji o mieście poety.
Na szczycie schodów duża reprodukcja jednego chyba z najbardziej znanych portretów poety autorstwa Marka Piaseckiego. Białoszewski, w płaszczu i szaliku w ciemną drobną kratkę, siedzi, głowę podpierając na ręce opartej o stół. Tło nieostre. Patrzy w obiektyw, na widza. Zamyślony, skupiony, ale i samotny. A w kontekście wystawy dodatkowo zapraszający. Dokąd? Po lewej stronie reprodukcji fragment z wiersza O mojej pustelni z nawoływaniem. Ta część z krukiem i numerowaną grotą, i „garbem porozumienia z ziomkami”. Ta część, w której poeta nawołuje, byśmy pociągnęli
za dzwony butów
na odpust poezji
na nieustanne uroczyste zdziwienie!
Wkraczamy więc do pustelni poety. Jak jest ona skonstruowana, jak wygląda ta próba odtworzenia wyobraźni poety, jego kontemplacyjnego spotkania z miastem? Gdyby spróbować spojrzeć z lotu ptaka – albo z „galerii widokowej” na szczycie bloku poety – to odkryjemy, że ma ona kształt labiryntu. Widz prowadzony jest po nim przy pomocy biograficznej nici i ważnych dla tej biografii punktów miasta. Zaczynamy na Lesznie 99, w części nazwanej Ballada o kamienicy, przechodzimy dalej przez Litanię powstania, Autoportret odczuwany, czyli Poznańską 37, Pejzaż z łysiejącą topolą a więc plac Dąbrowskiego 7, Wystrzelenie na Pragę – Lizbońską 2, by po zatoczeniu kręgu w labiryncie znowu powrócić do punktu wyjścia, do Ballady o kamienicy.
Labirynt, czyli co? Plątanina? Gmatwanina? Niecałkowicie. Autorzy wystawy nie odtwarzają znaczenia tradycyjnych toposów, tylko wsłuchują się w twórczość Białoszewskiego, a ta jest przewrotna. W Szumach, zlepach ciągach znajdujemy prozę Raj, w której Białoszewski zapisał to, co zaobserwował w podziemnym przejściu u zbiegu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej:
Troi się. Troi się wszystko. Raduje.
Labirynt pod ziemią to labirynt. Wieczne źródło radości.
Takie źródło w kwadrat. Zalewane ludźmi.
Labirynt, podziemia, w końcu samo miasto, to – zgodnie z tradycją – literacki obraz locus horribus, miejsca strasznego. Białoszewski odwraca znaczenia tych obrazów, namaszcza je radością, tworzy za ich pomocą swoje miejsce przyjemne. Labirynt staje się rajem. Labirynt to Warszawa zalana sierpniowym słońcem i jej ulice „falujące rozkoszą”. Raczej wbrew ciężarowi, jaki niesie ze sobą data, którą opatrzył swoją prozę, pierwszego sierpnia w warszawskim podziemnym labiryncie Białoszewski tworzy swoje locus amoenus. Takich punktów wywołujących radość i euforię znajduje w Warszawie Białoszewski znacznie więcej, bo i plac Zbawiciela, i rondo Wiatraczna, i podziemne przejście na Bielanach, które ogląda w noc świętojańską. Autorzy wystawy, uwiedzeni grą Białoszewskiego, dodają do niej jeszcze jedną płaszczyznę, oto proces kreacji miasta, punkt wzajemnego przenikania się przestrzeni miasta i wrażliwości poety, w końcu poetycka wyobraźnia Białoszewskiego stają się labiryntem, stają się locus amoenus. Potrzeba bowiem wewnętrznego pogodzenia i spokoju, wewnętrznej stabilnej konstrukcji miejsca przyjaznego, by móc tworzyć poezję z „leżeń” i transów, by móc wyćwiczyć w sobie zdolność takiego spostrzegania miasta, które staje się zaczynem wiersza.
Jakiego Białoszewskiego poznajemy? Gadającego fragmenty z Pamiętnika…, Dziadów Mickiewicza, czytającego swój Tajny dziennik i recytującego poemat Wczasy w Oborach. Oglądamy Białoszewskiego grającego w Teatrze na Tarczyńskiej i Teatrze Osobnym w materiałach z Polskiej Kroniki Filmowej, bawiącego się w nieme kino w mieszkaniu przyjaciół na Żoliborzu, Białoszewskiego, który pozostawił zapisane ołówkiem bruliony Pamiętnika… i dedykacje dla przyjaciół. Białoszewski i bruliony, plakaty ze spektakli, bębenek Sylwestra z Osmędeuszy, błękitna torba na zakupy, Kobieta w oknie, długopis, notes z adresami, rękawice; Białoszewski i Swen, Lebenstein, Piasecki, Ludmiła; Białoszewski i Pasja wg św. Jana Bacha i krakanie gawronów, Białoszewski i Leszno, Chłodna, Prudential… Przedmioty, twarze, dźwięki, miejsca, czyli zmysłowy świat poety. Wchodzimy w interakcję z Białoszewskim, z nim fizycznie obecnym, niemal żywym, przy pełnej świadomości, że w tym roku minęła trzydziesta rocznica jego śmierci.
W tej perspektywie, oglądając niezmiernie bogaty zbiór fotografii, jaki udało zgromadzić się autorom wystawy, trudno nie przywołać Barthesowskiego Światła obrazu. Jest coś fascynującego i dojmującego zarazem, gdy przyglądamy się zatrzymanym w kadrze zdjęcia sytuacjom z przeprowadzki na plac Dąbrowskiego. To najciekawsze przedstawia ulicę Poznańską z kamienicą na drugim planie. W centrum – roześmiany Białoszewski niesie dwa obrazy, właściwie podnosi je już do góry, za chwilę poda mężczyźnie wychylającemu się z paki ciężarowego samochodu. Albo inne zdjęcie: Białoszewski stoi nad walizką, na jej zamkniętym wieku: talerz, kanapki, papierowa torba. Na drugim planie otwarta walizka z ubraniami. Po lewej stół bez szuflad, na którym chaotycznie, warstwami, leżą trudne do zidentyfikowania rzeczy (przyniesione z samochodu?). W tle oświetlone słońcem okno z balkonem. Kaloryfer. Żywioł codziennego życia poety, który był przecież i dla samego Białoszewskiego materiałem sztuki, zatrzymany, unieruchomiony, w medium obrazowym staje się jednocześnie przeżyty, przeszły, miniony i przywoływany z niepamięci, poddany procesowi wydobycia ukrytej prawdy. Utracony i odzyskany. Uśmiercony i ożywiony. Tak też rodzi się nam Białoszewski z tej wystawy, powstały z napięcia między życiem i śmiercią, z zetknięcia dotychczasowego doświadczenia lektury jego tekstów z tekstami nigdy nie publikowanymi, zestawienia zapamiętanych i ponownie oglądanych zdjęć z fotografiami widzianymi po raz pierwszy.
Jest taki moment w naszej podróży po labiryncie, w którym przechodząc do Litanii Powstania, wchodzimy w ciemną, niemal czarną przestrzeń. W gablocie zeszyty z rękopisem Pamiętnika…, dalej zdjęcie ocalonego cudownego Krucyfiksu Jezusa Chrystusa, ocalone z powstania fragmenty architektoniczne, czarno-białe zdjęcia mieszkańców stolicy wysiedlanych do Pruszkowa. Ściany pomalowano na czarno. Jedyne źródło światła dociera przez otwarte małe okno. Po lewej stronie od okna napis kredą na ścianie:
ZOCHA, HALINA, STACHA
JESTEŚMY POZNAŃSKA 37 M. 5
Taki napis na Chmielnej, żeby rodzina wiedziała gdzie szukać, wymalował Białoszewski po zakończeniu powstania, po zakończeniu wojny. Przez otwarte okno przebija intensywne światło i dochodzą głosy rozmów i muzyki. To Rynek Starego Miasta współczesny, żyjący, pozostawiony przez nas chwilę wcześniej za drzwiami muzeum. Jakże teraz inaczej brzmi przefiltrowany przez Białoszewskiego, przez Balladę o kamienicy i Litanię powstania. Zestawiony z zapamiętanymi fragmentami z Pamiętnika… Tym opisującym zakończenie powstania, kiedy we wszystkich zrodziła się potrzeba słońca i wyjścia z piwnic na ulicę i życia, i tym z samego początku utworu, gdzie Białoszewski opowiada o swoim zdziwieniu, że jest tu i teraz, że pomimo wszystko żyje, że „Warszawa znowu ma milion trzysta tysięcy mieszkańców”.
Przechodząc przez kolejne korytarze i pomieszczenia docieramy do ostatniej części nazwanej Wystrzelanie na Pragę. Słychać krakanie gawronów, ulubionych ptaków Białoszewskiego, makiety rozświetlonych bloków Chamowa. Jednym z ostatnich eksponatów wystawy jest gipsowe popiersie Białoszewskiego autorstwa Barbary Zbrożyny. Ostatnia możliwość bliższej interakcji z poetą, bo do posłuchania Wczasy w Oborach i fragmenty z Tajnego dziennika. Zakładam słuchawki, które dość nisko zamontowano. Dla wygody siadam na krześle. Ustawione tuż obok zaprasza. Tajny dziennik o Hożej, o mieszkaniu przyjaciółki poety – Jadwigi Stańczakowej. W porównaniu z wcześniej słuchanymi fragmentami uderza silnie zmieniony głos, brzmi staro, wręcz trudno dosłuchać się w nim Białoszewskiego. Podnoszę się. Dopiero teraz odkrywam, że siedziałam na krześle Mirona z pokoju na Hożej 72.
Ostatni zakręt labiryntu. Na stojącym drewnianym wieszaku skórzana kurtka. Łapię się na zdumieniu, że to proste zestawienie elementów może być tak wstrząsające. Namacalna obecność braku. To uczucie podbite albo może raczej zrównoważone zdjęciem bramy na Hożej. Mieszkanie na Hożej to ostatnie, w sensie dosłownym, ważne dla Białoszewskiego miejsca na mapie Warszawy, tam zmarł. Jednak ta brama w jakiś dwuznaczny sposób wybrzmiewa. Umożliwia wszak przejście w obydwie strony, również w tym metafizycznym znaczeniu.
Izabela Tomczyk
Wystawa „Warszawa Białoszewska (te leżenia, latania i transe…)” czynna do 31 grudnia 2013 r. Muzeum Literatury, Rynek Starego Miasta 20 w Warszawie.
Fot. Marek Piasecki