Redaktor Paweł Dunin-Wąsowicz rozmawiał z Januszem Odrowąż-Pieniążkiem, dyrektorem Muzeum Literatury w latach 1972-2009. Janusz Odrowąż-Pieniążek przy okazji 60-lecia Muzeum opowiada o łowach na rękopisy i białych Rosjanach w swojej prozie. Przedruk z magazynu „Lampa”
PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ: Czym była Partia Wariatów Liberałów? Jest pan chyba ostatnim jej weteranem…
JANUSZ ODROWĄŻ-PIENIĄŻEK: Nie, jeszcze chyba Jean-Paul Gavlique czyli Jan Paweł Gawlik żyje w Krakowie. No to taka grupka była, co sobie gadała, i tam był przewodniczącym Stefan Kisielewski czyli Kisiel. Leopold Tyrmand jako drugi mówca, bo on też był wygadany. I myśmy się spotykali tu i ówdzie, a Kisiel nazwał to Partią Wariatów Liberałów, tak samo jak wcześniej Partia Czynnego Nonsensu – też coś takiego było, też Kisiel wymyślił. Francuzi mówią, że to aby tych burżujów poruszyć, ale nie chodziło o burżujów, tylko o komuchów.
Był pan jeszcze studentem?
– Chyba tak, to było bardzo wcześnie, koło 1951 roku. Chyba w tej biografii Kisiela, która wyszła w Wydawnictwie Dolnośląskim, o tym jest. W każdym razie to były stalinowskie lata. Kto tam jeszcze był? Mehoffer, którego nie znałem – syn Józefa.
Czy taka partia zmyślona miała potem jakiś wpływ na dalsze państwa losy?
Chyba żadnych, poza tym, że liberałem był Kisiel i liberałem był Tyrmand. Później nie wiem, jak to było w Stanach, bo on tam mocno na prawo poszedł. Ja go spotkałem w maju ‘68 w Nowym Jorku, kiedy byłem krótko przejazdem, bo leciałem na odczyt do Miłosza do Berkeley. On był wtedy w dosyć ponurym nastroju, bo mu coś nie poszło w „New Yorkerze”, ale przyjechał na spotkanie ze mną i pogadaliśmy ze dwie godziny. To było zresztą moje ostatnie spotkanie z Tyrmandem, z którym tutaj w Polsce byliśmy prawie na co dzień.
Zbigniew Herbert też był w tej partii?
– Nie był w partii, ale się kręcił wokół. To trudno sobie uświadomić, bo to już jednak było sześćdziesiąt lat temu, ale też on był obok. Spotykaliśmy się w Mazovii na Ordynackiej. Kto tam był? Szpotański tam nie śpiewał, raczej w mieszkaniach… Andrzej Biernacki był, Burdecki przyjeżdżał z Łodzi – on nie był w tej partii, ale tam były te gadania.
Pan nie miał okazji wyjeżdżać z Polski przed Październikiem?
– Wyjeżdżałem raz. Na wycieczkę na fiordy „Mazowszem”. To był rok 1956, przed Październikiem, ale chyba już po Poznaniu – bardzo zabawna wycieczka. Kopenhaga, Oslo, Bergen, fiordy – było ze 120 osób, w tym znane nazwiska np. August Grodzicki z „ŻŻycia Warszawy”, jacyś śpiewacy, Lem z żoną, kompozytor Tadeusz Baird, z którym miałem zaszczyt dzielić kajutkę. I pierwsza rzecz jak nas wprowadzili, to był iluminator. Pytam, dlaczego zamknięty. A wie pan, chce pan rybki oglądać? Jak zwodowali ten statek [w Budapeszcie w stoczni rzecznej zwodowali, na pełnym morzu bardzo kiwało – przyp. red], to poszedł głębiej, niż było zaplanowane, i te iluminatorki pod wodą się znalazły. I było okropnie duszno.
Pytam dlatego, że odkąd pan wyjechał w 1957 r. na pierwsze, dłuższe stypendium, to publikowane z czasem pana opowiadania były przedstawianiem Zachodu oczyma takiego Polaka…
…który niewiele co widział.
Chciałoby się przeczytać szkic porównujący obraz Zachodu widzianego w latach 60. przez „biednego Polaka” w prozie Janusza Odrowąża-Pieniążka (Opowiadania paryskie), Sławomira Mrożka (Moniza Clavier), Piotra Wojciechowskiego (Fucha) i – powiedzmy – Aleksandra Jackiewicza (Klaudia). Pan lokował swoje opowiadania wyłącznie zagranicą.
– Opowiadania paryskie były paryskie, ale środowisko w dużej mierze polskie. Lekko rosyjsko, bo miałem kontakty z białymi Rosjanami, wtedy jeszcze żywotnymi, jeszcze taksówkarze tacy byli.
Ale obie opisywane przez pana „rosyjskie damy” w Paryżu – panie Strogoff i Gieorgijew – okazywały się osobami z plebsu, wżenionymi tylko w lepsze sfery.
– Tak to wyglądało. Panie bardzo o nazwiska zabiegały, a same miały pieniądze, normalka [śmiech].
Z czasem pojawiały się w pańskiej prozie kolejne po Paryżu światy, w których pan bywał – Hiszpania, ZSRR, USA. Wprowadził pan kreację, w której narrator jest niby panem – stypendystą czy uczestnikiem naukowych kongresów – a jednocześnie kimś, komu przytrafiają się przygody, których nie było.
– Jakie?
Na przykład w Ucieczce w Sewilli, gdzie narratorowi we frankistowskiej Hiszpanii jako turyście zza żelaznej Kurtyny przejeżdżającemu tranzytem wydaje się, że jest ciągle inwigilowany przez agentów z miniaturowymi aparatami fotograficznymi ukrytymi w zapalniczkach, a one miały wmontowane modne szkiełka dla ozdoby, a nie obiektywy. Czy Wielki romans w Bucharze – gdzie wbrew tytułowi do romansu nie dochodzi, bo narratorowi nie udaje się zdążyć na samolot do Buchary, którym odlatuje dziewczyna. Takie rozładowywanie napięcia – to był pana świadomy patent?
– Nie, nie było takiego postanowienia pisarskiego, tak mi to wychodziło jakoś w trakcie pisania. Żeby to jakoś było okrągłe i się jakoś trzymało kupy.
Ale jak przeglądałem teraz Bulwar Wilshire wydany osiem lat temu, to dowiedziałem się, że Wielki romans w Bucharze miał być Cholerą w Bucharze.
– Miał być. To mi zmieniła cenzura.
W opowiadaniu nie mógł pan do Buchary z Taszkientu wylecieć, bo zagranicznych turystów nie wpuszczano z powodu epidemii.
– W rzeczywistości poleciałem. Udałem russkowo grażdanina. Jakbym był inostrancem to nie.
Studiował pan przecież także rusycystykę.
– Tylko jeden rok, żeby mnie do wojska nie wzięli, skoro się na magisterkę nie nadawałem. Ale mówię po rosyjsku, nawet miałem jeden odczyt po rosyjsku u Miłosza w Berkeley, bo ja angielskiego właściwie nie znam, a francuskiego oni tam nie znają zupełnie. A na slawistyce po rusku można było mówić.
Bulwar Wilshire różni się poważnie od poprzednich tomów pańskiej prozy – to nie są już fabularne opowiadania, tylko raczej wspomnienia z podróży. To był świadomy wybór?
– No tak, po prostu uważałem, że nie można ciągle w opowiadaniach tkwić. Skoro miałem w zapiskach wiele rzeczy, które chciałem w końcu na jaśnią wydobyć, to taka forma wydawała mi się najbardziej odpowiednia.
Czy wcześniej te fabuły to była gra z cenzurą?
– Wcześniej to musiała być cenzura. Choćby to, że cholera w tytule nie przechodzi, bo w ZSRR nie może być cholery. W takim razie – wielka miłość.
A jakie miał pan doświadczenia z cenzurą nie jako pisarz, a jako dyrektor Muzeum Literatury?
– Miałem wiele problemów z cenzurą. Przychodzili – taki pan czy pani – przed otwarciem wystawy i mówili: pan to zdejmie.
Dotyczyło to autorów emigracyjnych?
– Tak, emigracyjnych zdecydowanie. Miałem wielkie problemy z wystawą Miłosza, która była zrobiona w 1981 r., pół roku po jego Noblu. On wtedy przyjechał do Polski, powiedział, że na otwarciu wystawy nie chce być, ale przyszedł następnego dnia. A my do końca staczaliśmy dość duże walki z cenzurą. Na przykład na wystawie była fotografia domu „Kultury” w Maisons-Laffitte, ale nie pozwolono, by podpisano, co ona przedstawia. Nie można było tej „Kultury” paryskiej eksponować, bo nie ma debitu. Kiedy robiliśmy wieczór poświęcony Gombrowiczowi i czytał Hanuszkiewicz, to nie mógł czytać publicznie z egzemplarza „Kultury”, tylko musiał dostać tekst prze- pisany na maszynie. Przy Miłoszu cenzura kazała mi dodać depeszę gratulacyjną przewodniczącego Rady Państwa PRL Henryka Jabłońskiego do Miłosza, to się nie znalazło, ale np. list do Lama, że towarzysz profesor może dodawać Miłosza do antologii. To zostało w ostatniej chwili przyniesione z ministerstwa i dodane. Jak Miłosz następnego dnia zwiedzał wystawę, to te eksponaty wzbudzały u niego wybuchy homeryckiego śmiechu.
Objął pan dyrekcję w roku 1972, czy istniały wówczas jakieś polityczne sugestie, czym Muzeum ma się zajmować?
– Nie. Z tym, że tak się złożyło, że pierwsza wystawa od której zaczęliśmy, to była wystawa Leona Kruczkowskiego na 10-lecie śmierci. Robił ją Stanisław Witold Balicki, który pracował w ministerstwie kultury, zresztą całkiem miły. Ale generalnie nie było.
A w przypadku Adama Mauersbergera i innych pańskich poprzedników?
– Nie sądzę, żeby on na coś takiego poszedł. To były bardzo indywidualne wystawy. Urzędnicy nawet scenariuszy nie chcieli oglądać, skoro już było zdecydowane – tylko przychodzili ostatniego dnia przed otwarciem.
Ale z książki Joanny Siedleckiej Obława przypomina mi się wątek Januarego Grzędzińskiego prześladowanego przez SB i problemy jego siostry Nelly – wdowy po Andrzeju Strugu, pisarzu-socjaliście przecież – z doprowadzeniem do otwarcia muzeum w mieszkaniu Struga jako filii Muzeum Literatury.
– No tak, to wszystko prawda, co napisała Siedlecka. To są nasze oddziały. To się wszystko obijało o centralę. Trzeba było jakoś lawirować. Miałem partyjną wicedyrektor panią Elżbietę Banko-Sitek, która była bardzo lojalna. Po to ja mogłem być bezpartyjny, żeby ona była partyjna. Wie pan, w Muzeum Narodowym był taki wicedyrektor Przewoźny, który był tam sekretarzem partii. Pytano, jak wygląda PZPR w Narodowym – siedmiu woźnych i Przewoźny [śmiech].
Czy dziesięć lat od śmierci pisarza, jak w przypadku Kruczkowskiego, to jest wzorcowa odległość, aby zasłużył sobie na wystawę w Muzeum Literatury?
– Nie, nie ma takiej zasady. Raczej jest tak, że jeśli jest rocznica, to się łatwiej na wystawę pieniądze dostaje. A jak nie ma, to padają pytania: a co, a po co, a dlaczego?
Muzeum, które obchodzi właśnie swoje 60-lecie, powstało także na jakąś rocznicę Mickiewiczowską i nosi jego imię.
– Najpierw to było muzeum Mickiewicza i Słowackiego. Później w 1955 r., kiedy po śmierci pierwszego dyrektora Aleksandra Semkowicza dyrekcję przejął Leonard Podhorski-Okołów, muzeum zgubiło w nazwie Słowackiego, zaś w 1971 r. pozyskało słowo „Literatury”. Podhorski-Okołów pochodził z Nowogródczyzny, zajmował się realiami mickiewiczowskimi. Ale też był już to pan po siedemdziesiątce, schorowany. Mauersberger przyszedł na jego następcę i jeszcze za jego życia zrobił dużą wystawę mickiewiczowską.
Oj, drzwi zaraz trzasną, przeciąg…
– Ja mam taką starą maszynę do pisania [JOP blokuje walizeczką drzwi pokoju]… Słowackiego było mało. Dostaliśmy trochę rzeczy, jakieś mebelki, trochę rękopisów warszawskich – więc też zrobiliśmy tę wystawę. Tego było bardzo dużo, ponad sto wystaw za mojej kadencji. Ciągle sobie o jakichś przypominam, np. Janowi Brzękowskiemu zrobiliśmy wystawę Wyobraźnia wyzwolona. On zresztą nam przekazał swoje archiwum i bibliotekę, po jego śmierci jeździłem na południe Francji do jego żony.
A komuś oprócz Miłosza zrobiono wystawę w Muzeum Literatury za życia?
– Księdzu Twardowskiemu – on już był w bardzo poważnym wieku, koło dziewięćdziesiątki.
I jeszcze komu?
– Iwaszkiewiczowi. I tu, i w Moskwie.
Dom Iwaszkiewicza na Stawisku też jest oddziałem Muzeum Literatury?
– Nie, to jest miejscowe, gminne. Bardzo boleją nad tym, bo mają przez to mniejsze fundusze. Myśmy tam dla nich zrobili inwentaryzację, spis książek – nad tym siedzieliśmy ze dwa lata, więc w jakimś procencie to też jest spora Muzeum Literatury robota.
Z książki prawnuczki Iwaszkiewicza Ludwiki Włodek Pra wynika, że jego szofer po śmierci szefa zagarnął tam sobie sporo. A jakieś dwa tygodnie temu umarła córka Iwaszkiewicza – Teresa, widziałem nekrologi.
– Ja też widziałem. Ją mniej znałem, Marysię dobrze znałem, bo ona jest wymowna i dużo ciekawych rzeczy mówiła. Na przykład – była na Stawisku Jadwinia, siostra Jarosława starsza i wyszedł jej kiedyś, jak miała 95 lat, pasjans. Mówi do Iwaszkiewicza: – Wiesz, wyszło mi, że będę długo żyła. A on na to: – ty już długo żyjesz! [śmiech]. Pani Jola Pol robiła wystawy Nałkowskiej, Gombrowicza, a i Słowackiego w Krzemieńcu – za to nawet dostała medal od Ukraińców. Mieliśmy straszne problemy z tym – jak Krzemieniec się zgadzał, to się Tarnopol nie zgadzał. Dopiero jak przyjechał ten aktor, który grał Chmielnickiego w Ogniem i mieczem [Bohdan Stupka – przyp. red.], który został później ministrem kultury Ukrainy, to w jakiś sposób obrócił sytuację.
O problemach z Krzemieńcem opowiadał mi w rozmowie drukowanej osiem lat temu w pierwszym numerze „Lampy” jako miesięcznika Piotr Wojciechowski, zajmował się tym wówczas jako prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich – że jeździł tam i pusto było.
– Ale w końcu się bardzo porządnie zrobiło. Ten domek autentyczny był taki, że człowiek wsadzał palec w ścianę i palec w nią wchodził – drzewo kornikiem nadjedzone. Schulza bardzo dużo wystaw było – jak obliczyłem, ponad trzydzieści: w Nowym Jorku, Jerozolimie, Trieście, Londynie, Paryżu… Oprawę plastyczną jednej z nich robił Roman Cieślewicz. Pierwszą wystawę Schulza zrobił jeszcze Mauersberger – a później… to raczej gdzie myśmy nie robili? Do Nowego Jorku zawiozłem siedemdziesiąt rysunków Schulza w specjalnie zrobionym kufrze – tam głównym organizatorem był Jerzy Kosiński.
Jak wyglądała kwestia pozyskiwania środków na zakup takich eksponatów?
– Dużo lepiej niż obecnie. Teraz to prawie nic nie ma, jest coraz gorzej. Wtedy, w latach 70., udało mi się zdobyć sto tysięcy dolarów na zakup archiwów i materiałów od Jerzego Goreckiego, prawnuka Adama Mickiewicza. I portrety, i rękopisy – Mickiewicza też, choć już niewiele – i biblioteczka cała Marii z Mickiewiczów Goreckiej, kupowana przez Mickiewicza i oprawiana. Masa pamiątek po Mickiewiczu, które były w rodzinie.
Ale nie działało to w ten sposób, że Muzeum ma fundusz operacyjny, z którego korzysta np. na aukcjach?
– Nie, do aukcji niestety nie mogliśmy przystępować. Natomiast ja miałem porozumienie z panem doktorem Tomaszem Niewodniczańskim [polskim fizykiem atomistą wżenionym w zachodnioniemiecką rodzinę posiadaczy browaru w Bitburgu – przyp. red.]. To był dużej klasy kolekcjoner, kupował rękopisy do swoich zbiorów i udostępniał nam do publikacji – do „Blok-Notesu Muzeum Literatury”, a także do książkowego wydania w opracowaniu prof. Czesława Zgorzelskiego, a także Marysi Dernałowicz i moim, wyszły dwa tomy Mickiewicziana w zbiorach Tomasza Niewodniczańskiego – z facsimilami, on za to płacił. To jest tzw. album Moszyńskiego – wszystkie wiersze, jakie Mickiewicz pisał w Rosji oprócz Konrada Wallenroda.
A zna pan powieść A.S. Byatt Opętanie i film na jej podstawie? Jest o muzealniku walczącym o rękopisy romantycznych poetów z prywatnym kolekcjonerem, chcącym je zagarnąć tylko dla siebie i nikomu ich nie udostępniać.
– Nie, nie znam. To odwrotnie niż Niewodniczański. On wszystko nam sygnalizował, jeździłem do niego ze dwa czy trzy razy. Zbierał nie tylko mickiewicziana – także mapy, ogromny zbiór.
Tak więc tzw. psów ogrodnika, co mają cenne manuskrypty, a innym nie chcą dać pan raczej nie napotykał?
– Nie, choć właściciele żądali coraz więcej za wartościowe, ale nie zanadto, rękopisy. Już drugi rok z rzędu chcemy kupić list Mickiewicza i na to nie ma. Mimo że jesteśmy finansowani i przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, i – głównie – przez wojewódzkie władze samorządowe. Nawet rozmawiałem z panem ministrem Zdrojewskim, odsyłał mnie do swego dyrektora…
Czyli z ojcem interesu z Muzeum raczej nie zrobimy – a znaleźliśmy kilkadziesiąt listów Kazimierza Wierzyńskiego do babci Wąsowiczowej [patrz „Lampa” nr 3/2010].
– A wie pan, o Wierzyńskim korespondowałem ostatnio z panem Robertem Stillerem, który napisał książkę o żydowskim pochodzeniu różnych polskich literatów. I tam m.in. umieścił Wierzyńskiego, że zmienili nazwisko z Wirstlein. Ja mu tłumaczyłem, że nie każde nazwisko niemieckie jest żydowskie! Napisałem mu, ale nie odpisał. To samo z Janem Lebensteinem – wszyscy go uważają za Żyda, zrobiliśmy mu wystawę w Lublinie, przyszła do mnie recenzja i tam było napisane stereotypowo, że całą rodzinę stracił w getcie. To jest nieprawda, rodzina niemiecka, a stracił brata, bo go UB zastrzeliło na peronie w 1945 r. w Otwocku.
To jak z wątkami frankistowskimi w rodzinie Mickiewicza.
– U samego Adama Mickiewicza nie, u jego żony – oczywiście. Ukazała się u nas w „Blok-Notesie” nr 12/13 praca historyka białoruskiego Sergiusza Rybczonka o rodzinie Majewskich [matki Mickiewicza – przyp. red], cała genealogia od 1680 r. – to była rodzina po prostu hreczkosiejów, nic wspólnego nie mająca z Żydami. Z tym nie ma problemu, tylko ludzie nie chcą uwierzyć…
Bo się przyczepili do frazy „z matki obcej”?
– Rybczonek znalazł to wszystko w archiwach mińskich, przez lata dla Polaków niedostępnych. Także Andrzej Syrokomla-Bułhak, już nieżyjący, wydał taką książeczkę Barbara znaczy obca polemizującą z panią Jadwigą Maurer. Cała jej historia o żydowskim pochodzeniu Majewskich jest bzdurą totalną. Ale przy ogólnym filosemityzmie jest to trudne do przyjęcia. Korespondowałem z Kazimierzem Koźniewskim, który pisał mi, że wszystko jedno jak było, ale musimy przyjąć, że matka Mickiewicza była żydowskiego pochodzenia, bo to jest pożyteczne społecznie! No i miałem oczywiście wielki atak pani Ireny Grudzińskiej-Gross, która zaatakowała mnie, że jedynym moim zajęciem w Muzeum jest zaprzeczanie „faktowi”, że matka Mickiewicza była żydowskiego pochodzenia. To jest to, co ja tu robiłem przez całe 38 lat! [śmiech!]
Czy Muzeum zajmowało się kiedykolwiek świadomie literaturą złą, takimi obrzeżami?
– Minimalnie.
Chodzi mi np. o to, czym zajmował się Janusz Dunin [ojciec Kingi – przyp. red], który wydał swoim czasie z papierów o Tuwimie książkę o królu XIX-wiecznych grafomanów Soterze Rozmiar-Rozbickim.
– Owszem, on miał u nas odczyt, cytował tego Sotera, a myśmy ryczeli ze śmiechu. On był kiedyś moim kolegą na KUL-u, o których to studiach nie wiedziała nawet ubecja, co sprawdziłem w IPN.
Pytam o złą literaturę, bo z jednej strony prof. Henryk Markiewicz, który w Zabawach literackich cytuje mnóstwo zapomnianych powieści, mówi w wywiadzie drukowanym w tej „Lampie”, że szkoda życia na jej czytanie, a z drugiej w Wyznaniach starego człowieka Aleksander Hertz podkreśla, że historyk i socjolog kultury powinni bardzo dbać o znajomość złej literatury.
– Osobiście jako specjalista od XIX wieku lubię sobie nawet grafomanię XIX-wieczną przeczytać, bo to już jest jakiś dystans. Ale aktualnej, współczesnej – nie.
Gdzie zresztą dziś postawić granicę grafomanii? Czy Cyganeria Warszawska, bohaterowie Ciurów Wiktora Gomulickiego to właśnie zła literatura? Czy oni wydają się nam dziś wartościowymi pisarzami?
– Wartościowymi to chyba nie. Ale tyle czasu już upłynęło… Myśmy się nimi też interesowali na zasadzie takiej osobliwości jak Soter Rozbicki, który stał się właściwie klasykiem. Sporo zresztą było u nas odczytów syna Wiktora – Juliusza Wiktora Gomulickiego – o różnych kuriozach, które wynalazł. Pamiętam, była taka sprawa o sfałszowany autograf listów Chopina. Gomulicki jako znawca kalendarium Chopina sprawdził, że nie mógł być w danym miejscu w momencie datowania listu. Była też taka historia, że Iwaszkiewicz i Wierzyński wzięli za dobrą monetę i uwzględnili w swoich książkach o Chopinie sfałszowany list ze zdaniem tak się czułem, że chyba czubkiem zostanę. A powinno być do czubków pójdę, tak się mówiło wtedy, że do czubków czyli bonifratrów – zakonników, którzy prowadzili szpital dla obłąkanych, dopiero później czubek zaczęło znaczyć „wariat”.
Czyli był to anachronizm.
– No oczywiście. I tak dalej, i tak dalej. Te listy były znane tylko z odpisów pani Pauliny Czernickiej. Tak świetnie podrabiała styl Chopina, że w oczach znawców uchodziły za oryginał.
A pamięta pan jakieś wyjątkowo nieudane próby wciśnięcia Muzeum falsyfikatów?
– Były mickiewiczowskie falsyfikaty, tak. Mam zdjęcia, na papierze niby z epoki.
Ale ja już się na tym trochę poznałem, bo w mickiewiczowskich sprawach edytorskich byłem i sekretarzem wydania jubileuszowego w 1954, potem wydania krytycznego przy Górskim, też Krzyżanowskiego byłem asystentem. Znam się na charakterze Mickiewicza, więc mogłem stuprocentowo jako ekspert wystąpić. Ale było też tak, że ktoś przyniósł czyjeś stare listy i nie wiedział, czyje one są. Zobaczyliśmy podpis „J.U.N.” – i widzę – to jest Niemcewicz. Zapraszał sąsiadkę, żonę generała, do Ursynowa na szczupaczka. Od razu myśmy to kupili i drukowali. Dostał tyle, ile za Niemcewicza.
Teraz przez całe wakacje czynna jest w Muzeum wystawa jubileuszowa – porównując do składanek płytowych to jest takie „the best of”.
– Wypadało nam się pochwalić, czym mamy. Jesteśmy muzeum literatury, więc to wszystko w kręgu literackim jest.
Więc są to rękopisy, pierwodruki, rysunki…
– …Najcenniejszych rękopisów nie pokazujemy – np. Grażyny nie.
Przedmiotów życia codziennego – niewiele.
– Mamy takich trochę po Mickiewiczu, ale one są na stałej wystawie na górze. Tam i jego lupka jest, i różne inne rzeczy – np. szpilka do krawata, jaką dostał od Puszkina. To wszystko ściągnąłem z Paryża od Goreckiego w ramach tych 100 tysięcy dolarów, to było sporo.
Prezes Iskier Wiesław Uchański robi państwu konkurencję ze swoim prywatnym muzeum literackim w siedzibie swojego wydawnictwa. Co pan sądzi o jego kolekcji?
– To mój wielokrotny wydawca. No, to jest cenna kolekcja.
Wierzy pan w autentyczność jego eksponatów?
– Jako muzealnik dość krytycznie podchodzę do tego wszystkiego. Czasem się zaciera, co do kogo należało, ale czasem jest tak jak ze szpilką od krawata, z którą Mickiewicz był portretowany – można rozpoznać przedmiot z obrazu czy zdjęcia. Ale ostrożnie trzeba do wszystkiego podchodzić. Wszystko jest pamiątką. Tu, gdzie teraz siedzimy, był umieszczony gabinet Melchiora Wańkowicza, który z kolei teraz został przeniesiony do Anina, a raczej do Wawra, gdzie ostatnimi laty dostaliśmy na kolejny oddział duży dom, który był w gestii samorządu. My się tu dusimy. Mamy kilka oddziałów – ale to są Dąbrowska, Strug, Broniewski czy Wsola, czyli muzeum Gombrowicza. Były tam magazyny, część naszych mebli pojechała, teraz one są tutaj. Po Wańkowiczu jest biurko ogromne, przy którym ja siedziałem tutaj przez jakiś czas, i jego biblioteka. Jakoś to się rozładowało.
A zachowały się jakieś jego aparaty fotograficzne, maszyny do pisania, kopiarka, magnetofony – cały ten sprzęt, o którym pisał sporo przy okazji warsztatu pisarskiego w Karafce LaFontaine’a? Pan sam też w Ucieczce z Sewili wyliczał, że miał pan lepszy aparat z drogim filmem kolorowym Kodaka i drugi gorszy z czarno-białym. Dziś za to wszystko wystarcza jeden lepszy telefon.
– Coś tam chyba zostało, ale raczej te rzeczy rodzina wzięła. Najpierw było przekazanie jego gabinetu, wystawa po jego śmierci zaraz. Pani Erdmanowa, czyli Tirliporek, przyjechała z małym wnuczkiem Walendowskim na rękach, teraz to dwumetrowy chłop.
Od dwóch lat dyrektorem Muzeum jest Jarosław Klejnocki, po 38 latach przeszedł pan na emeryturę, ale pracuje tu nadal.
– Kiedy odchodziłem na emeryturę, pan minister zasugerował, żebym miał tu jakiś wpływ itd. Zaproponowano mi pół etatu i robię, co mogę.
A gdyby pan próbował podsumować swoje największe muzealnicze sukcesy i porażki? W pańskim wystąpieniu na uroczystości jubileuszu 60-lecia nie było takich elementów wartościujących.
– Sukcesy były spore, choć trzeba było lawirować. Za największy uważam wyciągnięcie od rodziny Mickiewicza tego, co było u rodziny Marii Goreckiej, czyli najstarszej córki Adama. W tej rodzinie były problemy, bo dwóch synów się kłóciło. Jak zabierałem znowu pamiątki po Józefie Mickiewiczu z piwnicy, to tam się walały jego listy, całe litanie żalów do Władysława, że ten wziął na siebie całą reprezentację ojca itd. Józef był skromnym człowiekiem i też chciał mieć w tym swój udział. I miał po śmierci Władysława w 1926 r.
Żył do 1938 roku.
– Tak, to jego potem zapraszali. Ale był takim abnegatem, więc podobno gdzieś tam na jakąś akademię ku czci Adama z tego powodu wpuścić nie chcieli. Władysław nie był podobny do ojca, a Józef był. Był podobno najbardziej hołubiony przez ojca. Z kolei Władysław był już troszkę sekretarzem Mickiewicza na stare lata – są zachowane listy podpisane „Adam Mickiewicz”, ale napisane charakterem Władysława.
A porażki?
– Przede wszystkim największą moją porażką było to, że obiecywano mi dla Muzeum Literatury Pałac Rzeczypospolitej [na placu Krasińskich – przyp. red.], jak się wybuduje Biblioteka Narodowa na Polach Mokotowskich. Wybudowali się i nie chcieli się wynieść. Tam mogłyby być reprezentacyjne wystawy, a tu na Rynku – zaplecze. Niestety to nie wyszło. Jeśli chodzi o gromadzenie zbiorów, to nie widzę dużych porażek. To, co chciałem, na ogół udało się osiągnąć. To samo z ekspozycjami. Jak nam nie dali robić, to się robiło inaczej. W końcu po 1989 r. była wystawa W kręgu „Kultury” paryskiej. Bardzo Andrzej Wat pomógł. Jeździliśmy do Giedroycia, Giedroyc słabo chodzący różne rzeczy sam wyciągał, dawał, pożyczał. Działałem w tym ICOM-ie. Byłem tam nawet dwie kadencje prezydentem ICLM – to jest międzynarodowy komitet muzeów literackich. Między innymi była sesja taka o podróżnikach literatach. Nikomu do głowy nie przyszło, że byli tacy, którzy podróżowali nie z chęci podróży, ale pod przymusem jak Wacław Sieroszewski na Sybir!
O! A niedawno Jacek Dukaj dopisał Sieroszewskiemu w Lodzie dwie nieznane ksiązki [patrz „Widmowa biblioteka” w tym numerze „Lampy” na s. 72].
– Mówił mi wnuk pisarza, prof. Andrzej Sieroszewski, że oni tam nawet mieli kuzynkę, bo on się tam z jakąś Jakutką ożenił i miał z nią córkę. Ona wylądowała przed wojną w Moskwie, była nauczycielką, a potem kontakt się urwał absolutnie. Sporo było takich, co pisali pod przymusem. Ja proteguję Adolfa Januszkiewicza – w PTL we Wrocławiu wyjdzie jego drugi tom Listy ze stepów kirgiskich. Właśnie napisałem wstęp, w przyszłym roku będzie cały Januszkiewicz wydany.
Warszawa, 10 lipca 2012
Janusz Odrowąż-Pieniążek (rocznik 1931) – pisarz, edytor, literaturoznawca, wieloletni dyrektor warszawskiego Muzeum Literatury (1972-2009). Opublikował m.in. prozy Opowiadania paryskie, Wielki romans w Bucharze, Małżeństwo z Lyndą Winters, Bulwar Wilshire albo Lądowanie w Kyzył Kija a takze Polonica zbierane po świecie. Mieszka w Warszawie…
„Co robiłem przez 38 lat?”, rozmowa ukazała się w magazynie „Lampa”, nr 7/2012 (100).
Muzeum Literatury dziękuję Pawłowi Dunin-Wąsowiczowi za zgodę na przedruk materiału.