Pisanie i budowanie. Co mają wspólnego literatura i budownictwo? Klejenie zdań i klejenie glazury? Stopniowanie napięcia i stopniowanie schodów? Konstruowanie wątków i konstrukcja wniosków? Wiele mają wspólnego, jeśli buduje się z pieniędzy budżetowych, przechodząc procedury jak tortury, albo jak gry literackie właśnie. Nagle okazuje się, że warsztat polonisty jest dla „wykonującego obowiązki inwestora” niezwykle przydatny. I wcale nie chodzi tylko o kompetencje komunikacyjne: umiejętność posługiwania się slangiem inspektorów nadzoru, grypserą budowlańców czy nowomową prawa zamówień publicznych. Chodzi o literaturę w stanie czystym: o siłę uwodzenia, moc retoryczną, ożywianie wyobraźni i kreowanie światów. Każdy, kto sporządzał uzasadnienia do wniosków o inwestycje finansowane z budżetu, którego nigdy nie wystarcza dla wszystkich, wie o czym piszę. Wie, że – mówiąc bezczelnie – umiejętności literackie bywają czasem ważniejsze niż wiedza prawnicza czy inżynierska. I dość na ten temat, więcej ani słowa, wszak Wsolę wciąż budujemy.
Żeby jednak ton lekki podtrzymać, opowieść krótka o remoncie prywatnym, bo blogerski dziennik wątki osobiste zawierać powinien. Anegdota o remoncie, która niezbicie dowodzi, że związek branży budowlanej z literaturą może być jak najbardziej dosłowny i namacalny. Odczułem go na własnej skórze, a raczej w mięśniach, gdy podczas domowego remontu gromadzoną przez trzydzieści lat bibliotekę musiałem spakować w kartony . Co oznaczało też kontakt z woluminami dawno zapomnianymi, a przecież kupionymi kiedyś, bo wydawały się ważne. Prosta czynność odkurzania i pakowania zajęła mi czas do późnej nocy. Porządkowanie opóźniały powroty do lektury, a czasem pierwsze czytania tomów zarzuconych gdzieś w głębi półek, przywalonych stosami innych książek, czytanie z ponurą świadomością, że części z nich uratować się już nie da, że nie spłoną co prawda na stosie, ale na nowe półki już nie trafią. Remont zmusił mnie do ponownych wyborów literackich. Czy na przykład potrzebne mi są wciąż dwa wydania „Mistrza i Małgorzaty”? Który przekład wybrać? Przecież nie pozbędę się wersji tłumaczonej przez mistrza mojej młodości?
Znużony porządkami przysiadłem na chwilę i otworzyłem dzieło Bułhakowa na ulubionym rozdziale siódmym. Pamiętacie „niedobre mieszkanie” numer pięćdziesiąt, którego lokatorów spotykają złe i niewyjaśnione przypadki? Ostatnim z nich jest Stiopa Lichodiejew, dyrektor Teatru Rozmaitości, dobrze urządzony ignorant. Przebudziwszy się dnia następnego po alkoholowej libacji, odkrywa w niedobrym mieszkaniu gości nie z tego świata, wraz z rozwojem akcji i kaca coraz bardziej przerażających. Czarny mag Woland, jego pomocnik – „kraciasty dryblas” w binoklach z jednym szkiełkiem oraz „niesamowitych rozmiarów czarny kocur z kieliszkiem wódki w jednej łapie i z widelcem, na który wbił marynowany grzyb, w drugiej”, kocur o niepozostawiającym złudzeń imieniu Behemot. Dziwaczna towarzyska pogawędka przemienia się w sąd nad błyskawicznie trzeźwiejącym Stiopą, a goście, których nikt do mieszkania numer pięćdziesiąt nie zapraszał, bezlitośnie obnażają grzeszki zasłużonego dyrektora. „Czy pozwolicie, messer, wygnać go z Moskwy do wszystkich diabłów?” – pyta Wolanda, wyszedłszy z trema, ogniście rudy Azazel. A chwilę później jedno potężne kichnięcie ogromnego kocura wyrzuca oszołomionego Stiopę z „trójramiennego domu przy ulicy Sadowej” aż do Jałty.
Przestałem czytać. Litery zaczęły rozmazywać się niczym za rzadka zaprawa na ścianie. Pierwsze, co zobaczyłem po ocknięciu to zielone oczy czarnego kocura. Potykając się o karton z książkami, podbiegłem do drzwi na korytarz i szarpnąłem klamkę. Odetchnąłem: na drzwiach czernił się numer 54. Mój kocur, którego tchórzliwie nazwaliśmy tylko Licho, patrzył wciąż na mnie, ale teraz jakby z lekceważącą wyrozumiałością. „Tak widać człowiek wariuje” – pomyślał Stiopa. Tak widać człowiek wariuje – pomyślałem i ja.
Na szczęście każdy remont kiedyś się kończy. Nawet we Wsoli.
Tomasz Tyczyński
Blog „Prowincja Gombrowicz”
[kot Licho, fot. Aleksandra Tyczyńska]