W 1919 roku, kiedy wybuchła wojna polsko-bolszewicka, Skamandryci włożywszy mundury, pracowali w Biurze Prasowym Naczelnego Dowództwa przy Placu Teatralnym, pod kierownictwem – podobnie jak oni literata – Juliusza Kadena Bandrowskiego. Biuro, poza prowadzeniem serwisu informacyjnego, wydawało tygodnik „Żołnierz Polski”, prowadziło dział filmowy, obsługiwało korespondentów zagranicznych, organizowało konferencje prasowe. Wydawało również – ujętą w mały format, odpowiedni do tornistra żołnierskiego – literaturę. W serii Biblioteka „Żołnierza Polskiego” ukazały się m.in. dzieła Sieroszewskiego, Struga, Słońskiego, Makuszyńskiego, Kadena-Bandrowskiego, Orłowicza, Grzymały-Siedleckiego.
Wydawnictwo redagował Kazimierz Wierzyński mający już za sobą udział w I wojnie światowej, pobyt w rosyjskim obozie dla jeńców w Riazaniu oraz ucieczkę z obozu i prace w Polskiej Organizacji Wojskowej. W wojnie polsko-bolszewickiej Naczelne Dowództwo oddelegowało go do szeregu zadań redakcyjnych. Najpierw w Równem i Kijowie tworzył pisma „Ukraińskie Słowo” i „Dziennik Kijowski”, następnie ewakuował się wraz z cofającym się wojskiem polskim do Warszawy, gdzie był świadkiem-uczestnikiem przygotowań do obrony stolicy. W Pamiętniku Poety, po latach pozostawił obszerną relację z tamtych lat.
Jako uzupełnienie do wystawy Wiosna i wino. Czyli o Skamandrze inaczej, prezentowanej w Muzeum Andrzeja Struga, w 100 rocznicę zwieńczonej glorią Bitwy Warszawskiej, proponujemy zapoznanie się z fragmentem wspomnień Kazimierza Wierzyńskiego, zamieszczonych w Pamiętniku poety.
Kazimierz Wierzyński z „Pamiętnika poety”
Rok 1920 wydaje mi się najburzliwszym w dziejach Polski, powstałej po pierwszej wojnie światowej, a może w ogóle w naszej historii. Rok zwycięstw i klęsk wojskowych, rok wzniesień i załamań wewnętrznych, rok śmiałych poczynań politycznych i rozwianych nadziei, które z nimi się wiązały, rok niezliczonych wstrząsów i ostatecznego triumfu. Doświadczał tego każdy człowiek na polskich ziemiach, choć nie każdy zdawał sobie sprawę, że od przebiegu wypadków w Polsce zależały nie tylko jego osobiste losy, lecz także przyszłość Europy, a nawet świata. Jest wiele dowodów na to, że tak myśleli światli ludzie owych czasów, jest wiele wypowiedzi i dzieł w tym duchu, z książką lorda d’Abernona na czele. Na ogół jednak łoskot wydarzeń zagłuszał wszystko, wstrząsy były zbyt silne, aby wśród nich znaleźć czas na spokój i rozważania.
Do takich porwanych lawiną i niesionych bez opamiętania wraz z milionami innych, należałem i ja. Opowiadałem już o tym, jak opuściliśmy Kijów i wśród najciemniejszych w życiu nocy i dni posuwaliśmy się ku granicom Polski. Miałem w tej podróży powierzonych sobie współpracowników i drukarzy „Dziennika Kijowskiego”, jechali też z nami Ukraińcy, których pozyskałem dla tego pisma, uchodzący teraz przed zemstą sowiecką. […]
W Warszawie znalazłem się wśród niebywałego napięcia. Na północy frontu wschodniego ruszyła wielka ofensywa sowiecka, na południu Budionny zapuszczał coraz głębiej swoje zagony. Michał Tuchaczewski, wódz armii sowieckiej, później oskarżony przez Stalina o konszachty z Niemcami i skrócony o głowę, mówił w rozkazie do swojej armii: „Wojska czerwonego sztandaru gotowe są walczyć aż do śmierci z wojskami białego orła. Musimy pomścić zbezczeszczony Kijów, musimy utopić zbrodniczy rząd Piłsudskiego w krwi zmiażdżonej armii polskiej. Na zachodzie ważą się losy wszechświatowej rewolucji, droga do światowego pożaru wiedzie przez trupa Polski. Naprzód Towarzysze! Na Wilno, Mińsk, Warszawę – marsz!”
Przeciwko niebezpieczeństwu sowieckiemu stanął cały naród. Na ochotnika zgłosiło się do wojska 80 tysięcy ludzi ze wszystkich sfer. Nowy pobór zbliżył liczebność armii do miliona. Był to czas grozy idącej od strony frontu i czas nieopisanego zrywu od strony wnętrza państwa. Kto przeżył ten okres, nigdy go nie zapomni.
U nas w Biurze Prasowym praca szła dzień i noc. Dziennikarze zagraniczni dobijali się o wiadomości. Konferencje informacyjne z oficerami sztabu odbywały się nieustannie. Niezliczone organizacje i stowarzyszenia ze wszystkich stron kraju domagały się materiałów potrzebnych do zebrań, wieców i propagandy. Przygotowywało się przeciwuderzenie z naszej strony. Tymczasem jednak wojska sowieckie wdzierały się coraz głębiej w ziemie polskie. Największe siły nieprzyjaciela dotarły pod Warszawę i na północ od Warszawy. Zaczęły się szturmy przedpola. Uparte i krwawe boje szły o Radzymin, który kilka razy przechodził z rąk do rąk. 12 sierpnia wódz naczelny wyjechał z Warszawy do kwatery głównej w Puławach, aby dopatrzeć przygotowań do kontrofensywy. Ukazał się wtedy słynny rozkaz, w którym Piłsudski powiedział, że o zwycięstwie zdecyduje nie tylko męstwo, ale i nogi piechura. Istotnie miało to być uderzenie oparte na błyskawicznej szybkości działania. Tak też się stało. 15 sierpnia odrzucono wojska sowieckie pod Radzyminem i miasto zostało ostatecznie po naszej stronie. 16 sierpnia o świcie rozpoczęło się nasze przeciwnatarcie. Był to poniedziałek. Wojska zgromadzone na linii Dęblin – Kock ruszyły znad rzeki Wieprz. Akcja ich była miażdżąca, szybkość niewiarygodna. W pierwszym uderzeniu zdobyto Garwolin, jeszcze tego samego dnia wieczorem zajęto Włodawę. Wojska szły w boju po 50 kilometrów. Nogi piechura niosły go istotnie do zwycięstwa.
Już nazajutrz 17 sierpnia, zdobyto Białą Podlaskę i Siedlce. Na wschodzie dywizje nasze przedzierały się pod Brześć. Z drugiej strony nawiązano łączność z wojskami broniącymi Warszawy. Oddziały polskie wyszły na tyły armii sowieckich, Tuchaczewski znalazł się w saku.
W owych dniach zostałem przydzielony do grupy korespondentów zagranicznych na froncie. Wyjechałem do kwatery głównej, gdzie powierzono mojej opiece korespondenta „Chicago Tribune”, którego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć. Był to pan w średnim wieku, obyty z Europą, mówiący kilkoma językami, bardzo wojną przejęty. Dostaliśmy samochód i ruszyliśmy na linie natarcia. O ile nogi piechura były szybkie, o tyle nasz gość zamorski nie chciał poruszać się w ich tempie i rozkręcał się powoli. Gdyśmy minęli Dęblin i wjechali na teren świeżo zajęty, zatrzymał samochód przy pierwszym moście i prosił, aby zbadać, a nawet sam wysiadł i badał, czy most nie jest podminowany i czy nie wyleci w powietrze. Na drugim moście było już lepiej, potem wszystko poszło gładko.
Wyprawa ta pozostała dla mnie jeszcze z innych względów niezapomniana. Wjechaliśmy na szlak niedawnych bitew pod miejscowością Ryki. Na płaskim polu pod brzozowym laskiem leżały trupy żołnierzy sowieckich, polane wapnem. W płytkich okopach pachniało juchtem, jak wszędzie po wojskach sowieckich. Droga prowadziła z Dęblina do Łukowa. Nie była ona mi obca. Uprzytomniłem sobie, że przebyłem ją już raz w życiu, także w czasie wojny. Przed pięciu laty, w lipcu 1915 roku, maszerowałem w tym samym kierunku jako jeniec rosyjski. To była ta sama droga. Ale jakże inne czasy.
Wspomniałem o tym mojemu Amerykaninowi i obaj dziwiliśmy się temu osobliwemu zbiegowi okoliczności. Czekały nas jednak silniejsze wrażenia. Pojechaliśmy do Garwolina. Całe miasto leżało dosłownie w kwiatach. Dnia tego przejeżdżał tamtędy Piłsudski, ludność witała go owacyjnie, po ulicach chodziło się jak po dywanie. Mój towarzysz oglądał wszystko, rozmawiał z ludźmi, fotografował. Jadąc do Siedlec spotykaliśmy na bocznych drogach długie eszelony jeńców sowieckich. Prowadzili je nie żołnierze, lecz chłopi, po dwu, po trzech, niczym nieuzbrojeni. Oczom nie chciało się wierzyć. Ten niezwykły widok powtarzał się bardzo często. Kiedy z daleka dostrzegliśmy słup kurzu w przestrzeni, wiedzieliśmy, że to pochód jeńców. Jeszcze więcej spotkaliśmy ich na szosie prowadzącej z Siedlec do Warszawy. Spływali ku niej z obu stron, zawsze w tych słupach kurzu. Jeszcze dziś mam je w oczach, jak nierozwiązaną kolumnadę.
Armie sowieckie zostały rozgromione doszczętnie. Część ich przekroczyła granicę niemiecką w Prusach, poddało się nam 66 tysięcy jeńców, zdobyto 230 dział. Być świadkiem tych wydarzeń albo w nich uczestniczyć, oznaczało coś niezmiernie ważnego – afirmację najistotniejszych założeń wewnętrznych, wiarę w Polskę, wiarę w siebie. Rację miała nasza młodość. Jeśli wspomniałem poprzednio o pokoleniu szczęśliwym, do którego należałem, miałem to właśnie na myśli.
Fragment pochodzi z książki: Kazimierz Wierzyński „Pamiętnik poety”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, s. 143 -146.
Dostępny jest również do odsłuchania na wystawie Wiosna i wino. Czyli o Skamandrze inaczej jako fragment archiwalnej audycji Radia Wolna Europa z udziałem Kazimierza Wierzyńskiego.