Kultura się liczy! – wierzy urzędowy optymizm. Kultura się z wami policzy! – przedrzeźnia ministerialne hasło artystyczna opozycja. A racja jak zwykle ułożyła się pośrodku: z kulturą się liczą, jeśli da się ją policzyć. Oto dowód z ostatnich dni.
W ubiegłym tygodniu w moim rodzinnym mieście otwarto galerię handlową. Pierwszą taką w powiecie. Dlaczego tym banalnym wydarzeniem zajmuję czas (to pieniądz) czytelnikom bloga o tematyce kulturalnej? Bo jak zauważył w przemówieniu pewien Bardzo Ważny Decydent, nowo otwarta galeria pokazuje nie tylko nową jakość zarządzania przestrzenią w mieście, ale także nowy styl zagospodarowania wolnego czasu, czyli kultury. Według BWD współczesna kultura w dużej mierze realizuje się w tego typu obiektach.
Na miejscu, gdzie powstał bazar z kamienia, wielu tutejszych marzycieli (jak to było u Kofty: „tych inteligentów tych, docentów”) widziało budynek filharmonii, tworzący razem z pobliskim teatrem i nieodległą galerią sztuki nowy rynek miejski, miastotwórcze centrum kultury. Nie mam jednak złudzeń, że to nie owi marzyciele, lecz właśnie samorządowcy trafnie odczytali zapotrzebowanie społeczne, decydując, jak nowa radomska agora ma wyglądać. Przecież większości elektoratu kultura w galerii wystarcza. Oczywiście można rwać szaty z tego powodu – tym bardziej, że o nowe szaty w nowej galerii nietrudno. Czy nie lepiej jednak otworzyć się na dobre strony otwarcia?
Kultura się liczy. Dosłownie. Umberto Eco zaproponował przed trzydziestu laty w felietonie pod wymownym tytułem „Ile kosztuje arcydzieło?”, by „zastosować rygorystyczną i chłodną logikę ekonomii do dzieł artystycznych”. Proponowana przekornie przez Eco metoda urynkawia literaturę na tyle, że śmiało może ona stać się towarem z galerii handlowej. Złośliwiec Eco proponuje genialnie prostą klasyfikację wybitnych powieści – według tego, ile musieli wydać ich autorzy, by poznać rzeczywistość, którą następnie opisali.
Weźmy na przykład takiego Manna. „Czarodziejska góra to nie żarty: pobyt w sanatorium, czapka, firma Hansa Castorpa nie przynosząca dochodów. Nie mówiąc już o Śmierci w Wenecji, wystarczy pomyśleć, ile kosztuje pokój z łazienką w hotelu na Lido(…)”. Jeszcze droższy jest Portret artysty z czasów młodości Joyce’a, „gdzie trzeba wziąć pod uwagę jedenaście lat nauki u jezuitów, następnie Conglowes Wood, Belvedere i University College, plus książki”. Co innego „Komu bije dzwon” Hemingwaya. To arcydzieło kosztowało bardzo mało: „podróż do Hiszpanii odbyta nielegalnie, w towarowym wagonie, wikt i mieszkanie na koszt republikanów, dziewczyna w śpiworze, nie trzeba nawet płacić za pokój na godziny”.
W kontekście historii literatury pisanej według kryterium wydatkowego intencje radomskich samorządowców nabierają nowego, szlachetniejszego wymiaru. Zaś twierdzenie, że z nowej galerii najbardziej cieszą się galerianki, bo nie muszą już jeździć do pobliskiej Warszawy czy (o zgrozo!) jeszcze bardziej pobliskich Kielc, staje się małostkową złośliwością wiecznie niezadowolonych inteligentów („tych docentów, tych”). Prawdziwymi beneficjentami decyzji światłych zarządców miejskiej przestrzeni są bowiem artyści, którzy bez zbędnych kosztów podróży będą mogli tworzyć sztukę krytyczną, opisującą te biedne dziewczęta uciskane za pomocą paternalistycznych stereotypów opresyjnego społeczeństwa i sprowadzane na zła drogę poprzez konsumpcjonistyczne wzorce zachowań w służbie bezwzględnego kapitału. Uff…
Samorządowi władcy przestrzeni wiedzą, co czynią. Może i nowe radomskie arcydzieła nie będą aż tak tanie jak „Komu bije dzwon”, ale na pewno nie będą wymagały wspinaczki na Czarodziejską Górę. Wystarczy spacer po galerii.
Tomasz Tyczyński
Blog „Prowincja Gombrowicz”
[fot. Jan Bułhak, hale targowe w Nowogródku, ze zbiorów Muzeum Literatury]